Nasz pierwszy wyjazd na największą z greckich wysp miał być jednocześnie ostatnim. Na początku o Krecie wiedzieliśmy tyle, ile wyczytaliśmy w turystycznych przewodnikach. Jechaliśmy z biurem podróży ITAKA, ale już wtedy wybraliśmy mały i skromny hotel, bez wielkich uciech cielesnych, barów i wielu hałaśliwych animacji. Nigdy bowiem nie “kręciła” nas turystyka hotelowa. W planach mieliśmy wypożyczenie samochodu na kilka dni i samodzielną eksplorację wyspy. I to właśnie ona sprawiła, że Kreta zagościła w naszych sercach już na stałe.
Na Kretę wylecieliśmy z Katowic, w drugiej połowie sierpnia. Na naszą bazę lokalową wybraliśmy hotel Arion Palace znajdujący się na przedmieściach Ierapetry (gr. Ιεράπετρα). Mały, kameralny hotelik położony na szczycie niewielkiego wzniesienia sprawiał, że mieliśmy wspaniały, panoramiczny widok na całą okolicę, ciszę, spokój i cudowną, dwukolorową bugenwillę na balustradzie naszego balkonu. W 2016 roku wschód Krety był dużo mniej zagospodarowany niż teraz, a i oferta polskich biur podróży w tym regionie była dużo skromniejsza. Dziś wiemy, że mieliśmy jedną z ostatnich okazji by poznać właśnie taką, jeszcze trochę dziewiczą Kretę.
Ponieważ od 2016 roku minęło sporo czasu, to nie jesteśmy Wam w stanie powiedzieć czy dziś hotel Arion Palace warty jest Waszych pieniędzy. Niegdyś tak było i bardzo miło wspominamy pobyt w nim. Hotelowa plaża zawsze i o każdej porze oferowała wolne leżaki, okolica zachęcała do spacerów, a jedzenie (jak na hotelowe standardy) było całkiem smaczne. Sądząc po opiniach w wyszukiwarce Google Arion Palace utrzymał ten standard, ale musicie sami to ocenić.
Na Krecie spędziliśmy łącznie dwa tygodnie. Samochód wynajęliśmy jedynie na cztery dni, bo nie czuliśmy się wtedy na tyle pewnie, by codziennie szusować po kreteńskich drogach (a i koszty wypożyczenia były dość wysokie). Jednak przez te cztery dni chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej – sądziliśmy bowiem, że więcej tu przecież nie wrócimy. Że na świecie jest tyle miejsc, które musimy odwiedzić, że szkoda tracić czas na wracanie w to samo miejsce. Na nasz plan zwiedzania wyspy dziś patrzymy z uśmiechem (i politowaniem), bowiem w pewnym skrócie wyglądał on tak:
- dzień 1 – Makrygialos (gr. Μακρύγιαλος), Sitia (gr. Σητεία), klasztor Toplou (gr. Μονή Τοπλού) i plaża Vai (gr. Παραλία Βάι)
- dzień 2 – laguna Balos (gr. Λιμνοθάλασσα Μπάλου ), Falasarna (gr. Φαλάσαρνα), Chania (gr. Χανιά), Georgiopouli (gr. Γεωργιούπολη) – tu wynajęliśmy jeden, dodatkowy nocleg
- dzień 3 – Rethimno (gr. Ρέθυμνο), Heraklion (gr. Ηράκλειο), Knossos (gr. Κνωσός)
- dzień 4 – Gortyna (gr. Γόρτυνα), Fajstos (gr. Φαιστός), Matala (gr. Μάταλα), Agios Nikolaos (gr. Άγιος Νικόλαος).
To było prawdziwe szaleństwo! Chęć zobaczenia niemal wszystkich najważniejszych atrakcji Krety sprawiła, że każdy z tych dni rozpoczynaliśmy bardzo wczesnym rankiem, a kończyliśmy późno w nocy. Wyobraźcie sobie, że aby dojechać z Ierapetry na Balos, z hotelu wyjechaliśmy o drugiej w nocy! Czy tego żałujemy? Absolutnie nie, choć gdybyśmy wtedy wiedzieli że Kreta zaszczepi w naszych sercach miłość, to inaczej zaplanowalibyśmy to zwiedzanie. Mimo wszystko, była to wielka przyjemność i znakomita przygoda – ilu z Was zna podróżowało nocą, po kreteńskich drogach w całkowitej ciemności (wiele dróg w Grecji nie posiada bowiem ulicznych latarni)? Jest takie powiedzenie, które lubimy cytować – Na wycieczki jeździ się w dzień. Prawdziwe podróże odbywa się nocą.
Każde z miejsc do których zaglądaliśmy wprawiało nas w zachwyt (no, może poza Knossos, które od razu wydało nam się podejrzanie sztuczne). Cudowna laguna Balos w świetle wschodzącego słońca. Przepiękne muzeum archeologiczne w Heraklionie, antyczna Gortyna ze swoim kodeksem prawnym i fascynujące stanowisko archeologiczne w Fajstos. No i oczywiście Chania, która właśnie wtedy stała się naszym ukochanym miastem. Zatrzymywaliśmy się w małych, wiejskich tawernach na obiady i kolacje (wtedy też pokochaliśmy kreteńską kuchnię), rozmawialiśmy (wtedy jeszcze po angielsku) z Grekami którzy dziwili się (i trochę podziwiali) że komuś chciało się z Ierapetry przyjechać choćby na Falasarnę. Wszędzie jednak dało się odczuć kreteńską gościnność, znaną na całym świecie filoksenię (gr. φιλοξενία).
To właśnie zwykli ludzie, Grecy i Greczynki których styl życia, język i obyczaje tak bardzo różniły się od tych znanych nam u naszych rodaków sprawili, że z każdym dniem naszego pierwszego pobytu w Helladzie czuliśmy, że to właśnie nasze miejsce na Ziemi. Że nasze charaktery idealnie odnajdują się w tej kreteńskiej rzeczywistości. Że czujemy się tu lepiej niż w domu, wśród znanych nam kątów. Że ten specyficzny zapach Krety – mieszkanka dzikiego tymianku i oregano, spalonej kreteńskiej ziemi, dojrzałych, słodkich fig i swąd kozich bobków, to zapach cudownie błogi i natychmiast wprawiający w dobry nastrój. Że wieczorne koncerty orkiestry składającej się z setek cykad nie tylko kołyszą do snu, ale także koją serce i usuwają wszelkie troski. Od Greków nauczyliśmy się czym jest szczęście. Że nie polega ono na posiadaniu drogiego samochodu, wielkiego domu i markowych ciuchów. Wręcz przeciwnie – szczęście to czas spędzony z najbliższymi (najczęściej przy znakomitym jedzeniu), dostrzeganie (i docenianie) możliwości obcowania z przyrodą, czerpanie z niej tego co najlepsze i budzenie się każdego dnia z radością, że przed nami jest kolejny dzień. I tylko od nas zależy, jak go spędzimy.
Kiedy już objechaliśmy całą wyspę w cztery dni i oddaliśmy auto, postanowiliśmy nieco odpocząć na plażach – tej hotelowej, jak i na sąsiednich plażach miejskich. Ale w planach mieliśmy jeszcze jedną wycieczkę. Postanowiliśmy zobaczyć “perłę w koronie” kreteńskich cudów natury – wyspę Chrisi (gr. Χρυσή). Dziś wiemy, że to była znakomita decyzja, bo udało nam się ją poznać kiedy było to jeszcze możliwe (w latach 2022, 2023 obowiązuje zakaz przybijania do brzegów wyspy, ze względu na znaczną degradację środowiska naturalnego). Chrysi nas zachwyciło, kiedy spacerowaliśmy w jej głąb w zupełnej samotności. Większość turystów przypłynęła bowiem na plażę, dzięki czemu w spokoju mogliśmy eksplorować jej interior.
Ale nasze pierwsze kreteńskie wakacje nieubłaganie zbliżały się ku końcowi. A my z każdym kolejnym dniem czuliśmy coś dziwnego, zupełnie nieznane nam wcześniej uczucie. Mieszankę radości, nostalgii, smutku i tęsknoty. I kiedy na lotnisku w Heraklionie wsiadaliśmy do samolotu czarterowych linii lotniczych Enter Air wiedzieliśmy, że to się nie skończy. Że nasza tegoroczna podróż na Kretę to jedynie tom pierwszy tej historii, a wyspa dopisała na jego końcu zdanie – ciąg dalszy nastąpi. Dziś ta historia ma już kilka tomów i wciąż się nie kończy, o czym możecie przeczytać w naszym Przewodniku. Kreta i Kreteńczycy na dobre zagościli w naszych sercach i nie zamierzają się stamtąd wynosić. A my nie zamierzamy ich wyrzucać. Niech ta piękna symbioza trwa jak najdłużej!