Po naszym corocznym, sierpniowym pobycie w Grecji prędko doszliśmy do wniosku, że na kolejny wyjazd na Kretę nie chcemy czekać cały rok. A że stan naszych urlopów (i kont bankowych) na to pozwalał, to jeszcze w sierpniu, odpoczywając na plaży Episkopi (gr. Παραλία Επισκοπής) zarezerwowaliśmy bilety na koniec października. Ceny były całkiem okazyjne, nasz domek w Apterze (gr. Άπτερα) już wolny po sezonie więc nic nie stało na przeszkodzie aby wreszcie, po raz pierwszy poznać jesienną Kretę. I chyba się z nią polubiliśmy.
To już niemal tradycja, że wszystkie nasze wyjazdy do Grecję rozpoczynamy z lotniska w Krakowie. Mimo, że mieszkamy na śląsku to oferta lotniska w Pyrzowicach jakoś nas nie rozpieszcza w kwestii połączeń lotniczych pomiędzy Grecją a Polską. Tym razem, jako że nie potrzebowaliśmy wielkich walizek (wszak to wyjazd nieco ponad tygodniowy) polecieliśmy Ryanairem do Chanii (gr. Χανιά), skąd dużo bliżej do naszej ukochanej Aptery. Na Krecie wylądowaliśmy już po zmroku ale miło zaskoczeni wciąż przyjemną temperaturą – około dwudziestu stopni Celsjusza. Odebraliśmy samochód (tym razem bez napędu na cztery koła bo i nie planowaliśmy szutrowych wojaży), zrobiliśmy zakupy w Sklavenitisie i po raz kolejny otwarliśmy drzwi do naszego domku w Apterze, który tak bardzo polubiliśmy przez te ostatnie lata. Apterą zawsze kończymy nasze letnie, kreteńskie wakacje, a teraz, jesienią mieliśmy spędzić tu cały nasz pobyt. I było nam tam nadzwyczaj dobrze!
O ile latem planujemy nasz wyjazd z dużym wyprzedzeniem, czytamy przewodniki, zbieramy inspiracje (i dla nas i dla Was) tak teraz zbyt wielkich planów nie mieliśmy. Poświęciliśmy nasz los pogodzie, bo jesienią to ona często dyktuje warunki i wskazuje kierunki podróży. Wiedzieliśmy jednak jedno – w miarę możliwości chcemy odwiedzić miejsca których latem unikamy, bo zatłoczone i tak trudno znaleźć tam ciszę i wytchnienie. Chcieliśmy zajrzeć także w miejsca dobrze nam znane, które lubimy i latem często odwiedzamy i na własne oczy sprawdzić czy z końcem października wyglądają one inaczej niż w szczycie pełnego, wakacyjnego sezonu. I wreszcie chcieliśmy popłynąć na Balos (gr. Μπάλος) bo latem zawsze wybieramy się do laguny samochodem, aby zdążyć zobaczyć ją o wschodzie słońca. Pustą i cichą. I ten los (i pogoda) były dla nas łaskawe, bo wszystko to się udało!
Z końcem października na Krecie sezon chylił się już ku końcowi. Na drogach więcej już Kreteńczyków niż turystów, autokary biur podróży w większości odstawione już na zimowy spoczynek, a wiele sklepików w turystycznych zakątkach Krety albo już zamknięta, albo właśnie się zamykała. Spora część tawern (w tym i nasza ulubiona, w Apterze) pracowała już na pół gwizdka – w tygodniu zamknięte, otwierając się od piątku do niedzieli, a i wtedy w skróconych godzinach i z okrojonym menu. Wszak ruch we wioskach już minimalny – podczas naszego stołowania się w Apterze zajęte były zaledwie trzy, cztery stoliki, podczas gdy latem bez rezerwacji niemalże nie sposób się tam dostać! W Chanii, gdzie spacerowaliśmy późnymi popołudniami wreszcie dało się przejść wąskimi uliczkami starego miasta bez tłoku, korków i przepychania się pomiędzy wylewającymi się na ulice sklepikami. Skórzana uliczka, tak lubiana przez wielu ulica Skridlof (gr. Σκρυδλώφ) w tygodniu pusta zupełnie! Nieliczne sklepy otwierały się jeszcze w weekend, nie licząc już jednak na zbyt wielki zarobek. Ciekawie było zobaczyć te miejsca, tak świetnie nam przecież znane, w zupełnie innej, jesiennej (lub wręcz zimowej) odsłonie. Ciche i spokojne, śpiące już snem zimowym, lub właśnie w niego zapadające. Tak, wielu Kreteńczyków rzadko używa słowa jesień, częściej posługując się tylko dwiema porami roku – latem i zimą. Από Μάρτη καλοκαίρι κι από Αύγουστο χειμώνα. Od marca lato, od sierpnia zima – jak lubią mawiać Grecy 🙂.
Jak już wspomnieliśmy wyżej decydując się na jesienny (lub zimowy) pobyt na Krecie to my musimy dostosować się do pogody, która jest zupełnie nieprzewidywalna. My mieliśmy wiele szczęścia – deszcz nas omijał, przed wiatrem uciekaliśmy na południe, tam gdzie słońce i pogoda niemalże letnia, choć czasu w ciągu dnia by się nią nacieszyć już zdecydowanie mniej. Przez cały nasz pobyt słupki rtęci nie spadały poniżej 20 stopni (w ciągu dnia), a czasami sięgały nawet 26 stopni Celsjusza, choć musimy przyznać, że aby odnaleźć tak piękną pogodę trzeba było co rano, skrupulatnie przestudiować portale pogodowe. My tą pogodę odnajdowaliśmy na południu Krety, gdzie z reguły nieco cieplej niż na północy. Choć pamiętajcie, że przyjemna temperatura to dopiero połowa sukcesu. Silny wiatr może skutecznie utrudniać plażowanie, a i na południu się on zdarza (i to wcale nierzadko). Mimo wszystko, udało nam się zarówno odpocząć na naszych ulubionych plażach, złapać ostatnie promienie jesiennego słońca a nawet kilkukrotnie wykąpać się morzu, choć jego temperatura z pewnością nie wszystkim przypadłaby do gustu! Jest jeszcze jedna rzecz o której warto pamiętać wybierając się jesienią na Kretę. Dzień jest już krótki, a okienko pogodowe, podczas którego możemy cieszyć się ciepłem i słońcem niewielkie. Poranki i wieczory zaś wyraźnie już chłodne i długie. Ale i tak piękne! Choć w nocy musieliśmy już dogrzewać się klimatyzatorami, bo kreteńskie domy, często nieocieplone nie pomagają podczas długich jesiennych i zimowych nocy.
Podczas naszego jesiennego pobytu odwiedziliśmy plażę Orthi Ammos (gr. Παραλία Ορθή Άμμος), z którą od kilku lat bardzo się polubiliśmy. Nawet latem nie ma tam tłumów, a teraz bywały dni, że byliśmy tam zupełnie sami! Zajrzeliśmy na plażę Kommos (gr. Παραλία Κομμός) nieopodal Matali, gdzie ludzi nieco więcej, ale wciąż dużo przestrzenniej niż w sezonie. Pojechaliśmy na Elafonisi (gr. Παραλία Ελαφονήσι), której latem unikamy jak ognia, a teraz objawiła nam się w cudownej odsłonie! Część leżaków już poskładana na zimę, woda wciąż przyjemnie ciepła, a ludzi garstka! Przez cały dzień naliczyliśmy może sto osób rozsianych po całej Elafonisi. Bez przeszkód dało się też przejść na wysepkę, gdzie z powodzeniem można było odnaleźć miejsca zupełnie ciche i puste. Wybraliśmy się na długi spacer po naszej ukochanej plaży Episkopi, która na dobre zapadła w zimowy sen. Plażowe kantyny pozamykane, leżaki posprzątane, tylko słupy od parasoli sterczą pionowo niczym armia, czekająca na oddanie honorowego salutu ważnym gościom. Niezwykle przyjemnie było cieszyć oczy tą pustką, ciszą i samotnością. Przedostatnim w tym roku rejsem popłynęliśmy także na Balos (statki pływają wyłącznie do końca października). W lagunie także zapanowała już zima – leżaki już dawno zniknęły, turystów niewielu i cisza. Wszechobecna cisza, która tak bardzo kojarzyć nam się będzie z posezonową Kretą. Będąc na Balos po raz pierwszy odwiedziliśmy także Imeri Gramvousa (gr. Ήμερη Γραμβούσα), do którego nie dotarlibyśmy przecież inaczej niż drogą morską. Wdrapaliśmy się do ruin weneckiej twierdzy i cieszyliśmy oczy bezkresem Morza Śródziemnego. Trzeba przyznać, że Wenecjanie rezydujący w tej twierdzy mieli wspaniały widok!
Oczywiście poza plażami bywaliśmy także w Chanii, gdzie po raz pierwszy w życiu wzięliśmy udział w obchodach narodowego Święta Ochi (gr. Επέτειος του Όχι), 28 października. Oglądaliśmy pięknie przystrojone miasto, gdzie z miejskich głośników radośnie rozbrzmiewały patriotyczne i marszowe utwory. Razem z tysiącami Kreteńczyków przyglądaliśmy się uroczystej paradzie, w której szli uczniowie wszystkich szkół gminy Chania (gr. Δήμος Χανίων), przedstawiciele służb miejskich (policji, pogotowia, straży pożarnej i ratownictwa wodnego), liczne grupy taneczne i rekonstrukcyjne w tradycyjnych kreteńskich strojach i wreszcie wojskowi, ze wszystkich rodzajów greckich sił zbrojnych. Razem z Grekami machaliśmy białoniebieską flagą i cieszyliśmy się, że razem z nimi możemy być częścią tej wielkiej, radosnej społeczności. I po raz kolejny poczuliśmy, że w naszych żyłach także krąży domieszka tej cudownej, greckiej krwi!
Na Krecie spędziliśmy dziewięć jesiennych dni i z całą pewnością możemy stwierdzić, że każdy z tych dni wykorzystaliśmy do maksimum. Ciekawie było obserwować największą i najbardziej turystyczną grecką wyspę, która z każdym kolejnym dniem naszego pobytu coraz bardziej pustoszała i wyciszała się. W końcu musi odpocząć, zregenerować się przed następny sezonem turystycznym, prawda? Jak zawsze odwiedziliśmy naszych znajomych i przyjaciół, razem jedliśmy i biesiadowaliśmy, piliśmy fredo cappuccino (choć coraz częściej wymienialiśmy go na filiżankę gorącej kawy po grecku) i chłonęliśmy to greckie kefi, którego zimą tak bardzo będzie nam brakować. Piękny to był wyjazd i tak zupełnie różny, od tych naszych letnich pobytów w Helladzie. Kto wie, może jesienny wiatr jeszcze nas tu przywieje o tej porze roku?